Blada skóra poczerwieniała na moich nadgarstkach od ciągłego szarpania ciasnych kajdanek. Ciemnoczerwona krew zaczynała sączyć się z obolałych ran, robiąc pojedyncze kropki na jasnych panelach podłogowych. Ashton wciąż zerkał na mnie z góry, nawet nie wzruszony bólem, jakie mi zadają jego zabawki.
- Po co to wszystko!? - mój gniew był nieopanowany i nadal odczuwalny, kiedy odezwałem się zdławionym głosem - Planowałeś to, prawda!? Wiedziałeś, że wróciłem. Przewidziałeś, że w końcu pojawię się u ciebie.
Na przeciwko mnie, biała ściana odgradzała salon od korytarza w którym oboje przebywaliśmy. Ashton ze znudzeniem oparł się plecami o obmurowanie, tym razem przenosząc swoje splątane z tyłu ręce do przodu. Skrzyżował je na piersi.
- Nie trudno cię przechytrzyć, Harry. - odrzekł - Domyśliłem się, że straciłeś już każdego, komu mogłeś kiedyś ufać. Pomyślałeś więc, że tylko ja mogę nie stać po stronie Vanessy, ale teraz przekonałeś się, że jednak tak nie jest.
- Tyle szumu o tą sukę. - ponownie się szarpnąłem, choć szybko tego pożałowałem - Sądziłem, że jesteś bystrzejszy i że nie dasz się owinąć wokół palca takiej osobie jak Vanessa.
Na czole przyjaciela pojawiła się zmarszczka rozdrażnienia. Bił się z myślami, jednocześnie mnie obserwując. Czyżby sumienie go gryzło?
- Nie rozumiesz.
- Nie, to ty nie rozumiesz. - warknąłem - Dajesz się omamić mojej ex, która chce przeciwstawić cię przeciwko mnie. Nie rozumiesz, że to na tym jej jedynie zależy?
- Ona nie próbuje nikogo przeciwstawiać przeciwko tobie. - w jego tonie głosu było słuchać kuriozalną niepewność - A na pewno nie mnie.
- Jesteś w błędzie. Znam ją. Jest podstępną...
- Przestań. - jęknął - Nie chcę słuchać tego jak bardzo jej nienawidzisz. Nie zmienisz moich myśli. Wiem lepiej od ciebie jaka jest, więc się przymknij.
- Wolisz zaufać jej niż własnemu przyjacielowi? - prychnąłem. Nie dowierzałem, że Ashton będzie zdolny do takich rzeczy - Jestem aż taki zły, że zaufałeś osobie, której szczerze nienawidzę?
- Nie widzisz tego? - brunet ożywił momentalnie jakby podpalony niewidzialnym ogniem, przenikającym przez całe jego ciało - Nie widzisz co ze sobą do cholery zrobiłeś? To nie jesteś ty. Nigdy nie niszczyłeś kontaktów z bliskimi, a nawet nie mówiłeś żadnego złego słowa na kobietę, którą szczerze kochałeś. Dałeś się omamić tym, co się stało w przeszłości, tak bardzo, że nie zauważasz, że to, co nazywasz "zemstą" wkrótce cię zniszczy.
W oczach Ashtona buchały nieposkromione iskry zgorzkniałości zmieszane z buzującą wściekłością, ale także z niewielką ilością bólu oraz dziwnego współczucia. Miałem wrażenie, że Ashton nie był już tym samym człowiekiem w którym kiedyś widziałem nadzieję na jakiekolwiek zaufanie wobec mnie, nawet jeśli wybiorę swoje rozwiązanie wbrew komukolwiek. Tak jakby przede mną stał ktoś inny, ktoś kogo ledwo co znam. Ktoś, kto nie ma zielonego pojęcia jakie mogą być pozytywne efekty z tego do czego małymi kroczkami zmierzam. Nie rozumiał mnie tak jak tego dotąd oczekiwałem. Zastanawiałem się kim w takim razie dla mnie był.
- Słyszysz siebie? - śmiałem się, nadal nie przestawiając wpatrywać się w przyjaciela - Uważasz, że to co planuje mnie zniszczy? Czy ty kiedykolwiek w ogóle pomyślałeś, że może ja już zostałem zniszczony?
- Harry...
- No oczywiście, że nie! - syknąłem, kiedy przez prawy nadgarstek przeszedł mnie okropny ból - Przecież ty jesteś tak przekonany i zaślepiony tym co powiedziała ci Vanessa, że nie bierzesz pod uwagę, że druga strona również może mieć w jakimś stopniu rację.
- Ale jak chcesz, żebym uwierzył ci na słowa, jeśli za każdym razem pakujesz się w coś o czym konsekwencji pojęcia nie masz! - wyrzucił ręce w powietrze - Próbuje ci pomóc, wytłumaczyć, że zemsta na najbliższych to nie jest najlepsze rozwiązanie, a zrobienie krzywdy komukolwiek z nas, włącznie z Vanessą będzie dla ciebie jeszcze mocniejszym ciosem niż śmierć własnego ojca.
Jego zazwyczaj jasno niebieskie oczy, teraz przybrały kolor ciemniejszego lazuru. Ashton był dość wysokim i szczupłym mężczyzną z charakterystycznymi ciemnobrązowymi włosami. Wpadające do przestronnego przedpokoju ranne promienie słoneczne oświetliły nagle bladą skórę bruneta wzdłuż ramion, tak, że mogłem idealnie przyglądnąć się wcześniej ledwo widocznym niewielkim bliznom.
Poczułem, że wewnątrz mnie gromadzą się emocje, dotąd nie tak łatwo poskromione. Ashton, tak samo jak wszyscy inni, robili co się da by przekonać mnie, że to właśnie oni mają rację. Ale ja nauczyłem się słuchać samego siebie. Każdy z nich miał nadzieję, że stanę się człowiekiem, który będzie się karcił za każdy zły dokonany moment i wraz z narastającym bólem, będzie chciał przez to coś w sobie zmienić. Zacznie rozumieć, że czasami warto jest komuś wybaczyć, nawet jeśli przyłożył się do poszczególnej zmiany ze skutkiem negatywnym. Istotne było to, że nie umiałem już być słabym rodzajem przeciętnego człowieka. W głębi duszy wiedziałem, że ktokolwiek, kto wszedł w moje życie niewproszenie i narobił jeszcze większego bałaganu niż dotychczas, musi ponieść za to jakiekolwiek konsekwencje. Dla mnie liczyła się sprawiedliwość.
- Czyli nawet wiesz o tym, co mi chodzi po głowie. - byłem zadowolony z satysfakcji drastycznie zmieniających się w nim emocji - Daruj sobie, że dam się zwieść na te same ciągłe gadanie. Nie tylko ty próbujesz mi wmawiać takie rzeczy.
- Więc to chyba o czymś świadczy, nie uważasz? - spojrzał na swoje paznokcie - Widocznie ktoś przede mną również próbował, ale go posłusznie nie posłuchałeś.
- Nie kieruję się tym co inni myślą o moim sposobie podchodzenia do życia. - odrzekłem - Nie liczę się z ich myślami, ponieważ mam swój rozum.
- Oh Harry, zastanawiałeś się kiedykolwiek, że może ci ludzie akurat mają rację?
- Nie, bo rzecz właśnie w tym, że jej nie mają. - Ashton spojrzał na mnie, jakbym go wyraźnie obraził - Lepiej zaufać swojemu umysłowi, niż umysłowi kogoś zupełnie innego.
- Mówisz tak teraz, ponieważ wciąż masz przed sobą wszystkie te wydarzenia z przeszłości, które doprowadziły cię do zmian w swoim życiu i charakterze. Kiedyś ufałeś mnie, chłopakom, a co najważniejsze Vanessie, której byłeś gotów poświęcić całe swoje życie by mogła żyć bez cierpień, jakie przy tobie zostały wyrządzone. Mówisz, że cierpiałeś przez to jak ona czy my cię potraktowaliśmy, zostawiliśmy samego, ale nie zdajesz sobie sprawy, że my również nie uniknęliśmy tego potwornego bólu, który krążył za nami każdego dnia. Wszyscy załamaliśmy się z powodu twojej straty, myśleliśmy, że twoja śmierć to bolesna prawda. Nie mogliśmy uwierzyć, że Thomasowi udało się dokonał swego.
- Nadal próbujesz wymusić we mnie ten cały zbiór słabych emocji? - bąknąłem gniewnie - Jeśli myślisz, że zmienisz moje zdanie to mogę ci od razu powiedzieć, że lepiej nie marnuj czasu na taką osobę jak ja. Nie warto. Nie uwierzę, że kiedykolwiek od mojego wyjazdu z Los Angeles, przejęliście się mną. Vanessa wystarczająco was zaślepiła, byście nie odczuwali tego, co ja w tym czasie czułem.
Pomimo iż kiedyś bezgranicznie mogłem zaufać Ashtonowi, teraz nie byłem pewien czy zrobić to ponownie. Mózg podpowiadał mi bym nie powinienem, bo przecież zdradził mnie, będąc po stronie mojej zawziętej ex dziewczyny. Ale co jeśli... Boże, nie ma żadnego jeśli. Harry nie możesz się nabrać na takie rzeczy, powtarzałem.
- Nie okłamiesz mnie, Harry. - brunet pokręcił głową i zbliżył się do mnie. Mogłem zobaczyć jak z uwagą mi się przygląda - Nawet samego siebie nie potrafisz okłamać tym, co czujesz do tej dziewczyny. - kucnął powoli na kolana. Natychmiast zauważył, że staram się nie ukazywać swoich obolałych od mocnego ucisku nadgarstków z których krew zaczynała ciec coraz to żwawiej - Kogo jeszcze spróbujesz nabrać na tą gadkę, że już jej nie kochasz? Że jest dla ciebie nikim? Możesz wmawiać te bajki przypadkowym ludziom, którzy nie znają cię tak dobrze jak ja czy chłopaki, ale mnie czy ich nigdy nie okłamiesz. Zawsze będziemy wiedzieć co kryje się za tą kurtyną, którą tak kurczowo bronisz by nie została odsłonięta.
Ashton kipiał satysfakcją, kiedy mówił wprost do mnie by wywołać jakikolwiek znak zmieniających się emocji. Nie przerwał naszego kontaktu wzrokowego ani na chwilę, więc to sprawiło, że przez zaledwie kilka sekund poczułem się nieco niepewniej w jego obecności.
- Wydaje wam się tylko, że wiecie o mnie wszystko, choć w istocie dobrze zdajecie sobie sprawę, że to nie prawda. Od momentu mojego wyjechania z Los Angeles, ani ty ani chłopaki nie wiecie jaki jestem. - warknąłem - Nikt nie uwierzy już wam w to co powiecie na mój temat. Masz już dużo dowodów na to, że Vanessa nic dla mnie nie znaczy. To, co jeszcze na mnie macie, lepiej zachowajcie dla siebie, bo wątpię, żeby ktoś kupił wasze gadki.
- Ciągle ta sama zawziętość i nieustępliwość. - skóra na chudej twarzy Ashtona w świetle słońca zrobiła się bardziej blada, niczym jak alabaster. Wykrzywiony w kącikach uśmiech sprawił, że po obu bokach momentalnie pojawiły się wyraziste kości policzkowe. - Kiedy wreszcie odpuścisz i przestaniesz udawać człowieka, którym nie jesteś? Nie jest to męczące dla ciebie?
Miałem wielką ochotę pozbawić go tego głupkowatego uśmiechu z jego twarzy i gdyby nie te przeklęte kajdanki, które wbijały mi się praktycznie w skórę, nie zwlekałbym z tym ani na chwilę. Przybliżyłem się na tyle blisko Ashtona na ile pozwalało mi ograniczenie swobody ruchów, po to by gniewnym grymasem pokazać, że tak łatwo się nie poddam. Nie mogłem powiedzieć, że to co mówił przyjaciel mnie nie śmieszy, bo było wręcz odwrotnie.
- Daruj sobie. - złość przekroczyła właśnie środkową linię mojej kontroli nad panowaniem - Możesz próbować ile wejdzie by mnie zmienić, bym był tym samym mężczyzną co jeszcze ponad dwa lata temu, ale to co jest we mnie teraz, zostanie nieporuszone, nawet przez to co powiesz.
Wydawało się, że wyraz twarzy Ashtona jaskrawo przybrał nagłą dezorientację. Wpatrywał się we mnie, szukając nadziei, chociażby tej malutkiej, ale jednak za chwilę sobie odpuścił, wiedząc, że akurat w jednym miałem rację. Chłopak przetarł zmęczone oczy, po czym zaczesał brązowe włosy do tyłu. Później spojrzał na swoje dłonie, nawet nie podnosząc na mnie swojego wzroku.
- Nigdy nie chciałem mieć z tobą tak złych relacji jak teraz. - mówił słabym tonem, jakby szukał w międzyczasie dopasowanych słów - Wiem co sobie o mnie teraz myślisz. Jestem złym przykładem na przyjaciela. Żałuję, że wcześniej nie mogłem ci jakoś pomóc, ale wiedz, że nigdy nie zwątpiłem w ciebie i twoje słowa, które owszem mogły mieć rację w paru sprawach związanych z tym co się stało. - wziął lekki wdech i wydech - Nie chciałem cię zakłuwać w kajdanki i choć uświadamiałem sobie, że możesz mnie przez to znienawidzić, zrobiłem to, bo wraz z chłopakami musieliśmy mieć pewność, że została w tobie chociaż cząstka tego mężczyzny, który kiedyś zawsze stawiał swoich bliskich naprzeciw siebie. Nie chcemy źle dla ciebie, Harry. Chcemy ci pomóc wybrnąć z tej samolubnej strefy, która zrodziła się z nienawiści za błędy, jakie popełniliśmy wobec ciebie. Otworzyć ci oczy na świat, który w twoim umyśle zmienił dla ciebie znaczenie. Czemu odtrącasz tych, którzy nauczyli cię jak stanąć na nogi po takiej stracie jak śmierć własnego ojca? Tych, których oddaliby za ciebie życie, skoczyli w ogień gdyby tylko było trzeba? Pamiętasz co powiedziałeś, gdy zdałeś sobie sprawę, jaki błąd popełniłeś, zabijając Maddie? Siostrę Thomasa? Mówiłeś, że nie mógłbyś skrzywdzić już ani jednej osoby, oprócz niego samego, nawet za najmniejszą zrobioną głupotę. Teraz już wiesz jak to jest stracić najbliższą ci osobę, jaką miałeś. Chcesz więc zemścić się na nas, bo stanęliśmy choć przez chwilę po stronie Vanessy? Owszem, może ona również nie jest bez winy, ale przynajmniej nie próbuje obmyślać planów na to jak cię zabić. Ona byłaby gotowa ci wybaczyć, Harry, bo nie przestała cię kochać i ja jej wierzę. Vanessa wciąż trzyma wasze wspólne rzeczy, a ty próbujesz nam wmawiać, że nigdy jej na tobie nie zależało? Obudź się z tego snu w którym nadal tkwisz, bo wkrótce może być zdecydowanie za późno na zmiany. Jeśli tego nie zrobisz to do końca życia będziesz żałował swoich zrobionych błędów wobec nas wszystkich, nigdy ich sobie już nie wybaczając.
Ashton podniósł się na nogi i bez ani słowa więcej wyszedł przez frontowe drzwi mieszkania, pozostawiając mnie samego ze swoimi myślami.
*Perspektywa Vanessy*
Nasza matka Catherine ostatnio przechodziła ciężki kryzys o którym nie chciała nikomu mówić. Jonathan zauważył to, upewniając mnie, że jest z nią coś nie tak. Oboje bardzo martwiliśmy się o stan naszej rodzicielki, ponieważ nikt z nas nie znał powodu jej nagłego przedziwnego zachowania. Brat mówił, że zbyt dużo poświęca na mnie swoje myśli, ale najdziwniejsze z tego wszystkiego było to, że matka postanowiła wziąć wolne na kilka dni od pracy, co nie zdarzało się dość często.
W związku z tym mieliśmy zamiar z nią porozmawiać, tak jak powinniśmy to zrobić już trochę czasu temu. Być może, brat ma rację, że to ja mogę być powodem jej postępowania. Sama przeczuwałam, że to właśnie w tym leży problem.
Dom rodzinny, pod który wraz z Jonathanem podjechaliśmy, pokryty był nowej generacji płytami elewacyjnymi w kolorze ciemnej chmury. Potężna biała brama na specjalny kod oddzielała posiadłość od ulicy, po której stronach znajdowały się równie dość podobne mieszkania, tylko że w całkowicie innej stylistyce. Po zaparkowaniu na podjeździe śnieżnobiałego mercedesa przed zamkniętym garażem, od razu wysiadłam by móc odpiąć Lily z dziecięcego fotelika, a następnie wziąć ją na ręce. Jonathan czekał z cierpliwością, oparty o maskę swojego pojazdu w całkocie innym kolorze, obserwując jak z łatwością radzę sobie z córką. W dłoniach trzymał torbę z ulubionymi zabawkami swojej siostrzenicy, którą akurat wiózł w swoim czterokołowcu.
Kiedy przeszliśmy przez próg mieszkania, Jonathan natychmiast zawołał imię matki, informując ją o naszej obecności, ale ku zdziwieniu nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi. Tak, jakby dom był całkowicie pusty.
Wystrój wnętrza przestrzennego budynku było nowoczesne - inspirowane przełomem XVIII i XIX wieku we Francji. Dom zachwycał przyjemną lekkością. Ściany zostały ozdobione w klasycznym i dość surowym stylu – tylko białe, czarne i brunatne kontrastujące elementy. Dodatkowo na korytarzu w którym aktualnie się znajdywaliśmy oraz innych pomieszczeniach zauważyć można było sztukaterie zdobiące ściany i mozaiki na podłogach. Na suficie zaś wisiał zainspirowany klasyką żyrandol w całości wykonany z przetworzonego papieru w kolorze bieli. Widać było dbałość o precyzję i użyteczność, podobną do luksusowego stylu.
Potężne schody wachlarzowe, zbudowane na lewej stronie wielkiego pomieszczenia na wprost drzwi wejściowych, prowadziły na najwyższe piętro, gdzie znajdowały się poszczególne trzy sypialnie wraz z jedną dodatkową dla specjalnych gości. Od schodów, po prawej stronie kwadratowego korytarza zestawienie zdecydowanych barw i halogenowego oświetlenia z ozdobnym, wykonanym z białego marmuru kominkiem czyniło dom miejscem wyjątkowym. Całość doskonale uzupełniły stylowe kinkiety i mosiężna blada ściana. Korytarz w którym się znajdowaliśmy, rozdzielał dwa pomieszczenia po swoich obu bokach w którym tylko lewy zakątek mieszkania był zamknięty drzwiami. Czarno-białe fotografie tworzyły we wnętrzu niepowtarzalny nastrój.
Lily poruszyła się w moich ramionach, machając w małej dłoni swoją pluszową zabawką, która przypominała niedźwiadka o imieniu Koda ze sławnego animowanego filmu Disneya, Mój Brat Niedźwiedź. Jonathan jako pierwszy ruszył przed siebie, kierując się w stronę salonu bez drzwi, który znajdował się po prawej części domu. Okazało się, że również był pusty.
Przed przestronnymi oknami sięgającymi do samej podłogi, znajdującymi się od prawej strony wejścia do salonu, rozciągała się wygodna włoska sofa w obiciu z miękkiej ciemnej tkaniny w połączeniu z dwoma zgrabnymi fotelami z równie przyjemnego w dotyku materiału. Strefę wypoczynku wydzielał jasny dywan, a na jego środku stolik kawowy z niklowanymi nóżkami i eleganckim czarnym marmurowym blatem. Kanapa usytuowana była na przeciwko pokrytej czarnym jak węgiel szkłem komody, tym razem z naszej lewej strony, nad którą zawieszony był telewizor. W rogu ściany telewizyjnej znajdował się ażurowy regał na książki, utrzymany w charakterze całego pomieszczenia - ciemny niklowany szkielet w połączeniu z matowym czarnym lakierem na półkach. Wnęka w ścianie odróżnia się od reszty powierzchni ściany przez swój odmienny sposób malowania i podświetlenie, a w powstającej tam półce stworzone było miejsce na bibeloty, świeczniki, bądź ramki ze zdjęciami. Mozaikowa podłoga, kinkiety z czarnym abażurem i chromowaną bazą oraz lampki na stolikach pomocniczych w kolorze platyny podkreślały przytulność, a jednocześnie ekskluzywność przestrzeni. Ściany salonu były tak białe, że czasami potrafiły razić człowieka w oczy.
Na końcu pokoju, po lewej stronie widać było zatem otwarte wejście do kuchni. Jonathan zawołał imię matki po raz kolejny, po którym efektu nadal widać nie było.
- Przecież mówiła, że nigdzie się dzisiaj nie wybiera. - przemówił brat zrezygnowanym tonem w chwili podejścia do kawowego stolika na którym leżały porozwalane gazety, które nasza matka zazwyczaj lubiła kupować z samego rana w pobliskich kioskach - Gdybym wiedział, że jej nie ma, nie przyjeżdżalibyśmy tutaj.
Młody chłopak spojrzał na mnie, w oczach malowało się klarowne zmieszanie. Włosy w jasnym odcieniu brązu, takim samym jak moje, miał w nieładzie, jakby nie przeczesywał je dwa czy trzy dni. Lily, która w tym momencie odwróciła wzrok od swojej zabawki, momentalnie przeniosła go na Jonathana, lustrując go zielonymi jak wiosenna trawa tęczówkami. Zawsze przypominały mi one Harry'ego, po którym odziedziczyła ten kolor.
- Na pewno jest w domu. - odparłam - Pójdę sprawdzić biuro ojca i ogród za domem. Ty zajmij się kuchnią i pokojami na górze.
Jonathan bez żadnego sprzeczenia kiwnął głową. Oboje udaliśmy się w inne kierunki mieszkania w poszukiwaniu rodzicielki. Zaciekawiona w moich ramionach Lily, rozglądała się dookoła, kiedy wróciliśmy do wielkiego korytarza ze schodami aby przejść na lewy zakątek. Masowne czarne drzwi przesuwne wykonane z pomalowanego drewna odgradzające niewielkie biuro były zamknięte, ale nie dosłownie. Przesunęłam ostrożne drzwi na bok by wejść do środka. Tu także nikogo nie było. Ojciec był przecież w pracy, pomyślałam.
Gabinet poświęcony do pracy związanej z firmą był miejscem do którego nie pozwalano mnie i Jonathanowi wchodzić za czasów naszego dzieciństwa, no chyba, że pod nadzorem jednego z rodziców. Ściany skromnego pokoju pokryte były czarną farbą, a atmosferę dopełniało oświetlenie oraz starannie dobrane kinkiety wraz z obrazami rodzinnymi oraz zaopatrzonymi w ramki dyplomami czy certyfikatami. Na ścianie naprzeciwko wejścia do gabinetu usytuowany był chmurny regał na książki i nagrody z zamykanymi szklanymi drzwiczkami. Na środku zaś stało stylizowane czarne biurko ze szklanym blatem, które pozwalało na przechowanie ważnych dokumentów. Dodatkowo ciężki fotel wykonany ze skóry z tego samego mrocznego odcieniu, idealnie pasował do masywnego biurka. Pomieszczenie uzupełnione było także o komfortową kanapą w kolorze jasnej szarości po lewej stronie wejścia. Obok niej w rogu stało ogromne akwarium słonowodne, w którym znajdowały się rzadkie okazy ryb i roślin. Natomiast po prawej stronie pokoju było wyjście na tylny ogród.
Usadowiłam ostrożnie Lily na fotelu, kiedy dostrzegłam bałagan na biurku. Różnego rodzaju papiery porozrzucane były na całym blacie. Przykrywały one laptopa i teczki w kolorowych barwach. W chwili, kiedy córka odwróciła ode mnie wzrok, powracając do bawienia się swoim pluszakiem, wzięłam do ręki parę dokumentów i uważnie im się przyglądnęłam. Pamiętałam jak zaledwie kilka lat temu, mój ojciec zabraniał mi nawet dotykania jego własnych rzeczy, pochodzących z tego owo biura.
Dokumenty były praktycznie związane z rodzinną firmą architecką. Dochody, podatki, współprace z innymi krajami czy nowe kontrakty na zaprojektowanie wnętrz poszczególnych domów w Los Angeles. W momencie sięgnięcia po kolejny papier, dostrzegłam nagle ciemno pomarańczowy folder na którym widniały napisane jedynie inicjały R.H.
Chrobot otwieranych się drzwi tarasowych, wyrwał mnie z zamyślenia. Odwróciłam pośpiesznie głowę w ich stronę i ujrzałam smukłą kobietę w kaszmirowym pąsowym swetrze z długimi do kostek wiśniowymi spodniami dobranymi odpowiednio do sylwetki. Stary miedziany kapelusz z lat dziewięćdziesiątych zakrywał czubek jej głowy, ale kiedy okrycie zostało ściągnięte, ciemno brązowe włosy opadły jej kaskadami za ramiona. W niektórych miejscach można było zauważyć niewiele siwiejących włosów.
Uśmiechnęłam się, widząc własną matkę z dłońmi w ogrodowych rękawiczkach, pobrudzonymi ziemią. Zaskoczony wzrok Catherine natychmiast utkwił we mnie, stojącej przy biurku ojca. Wyglądała przez chwilę jakby się przeraziła.
- Vanessa? - w jej głosie słychać było lekkie niedowierzanie. Kobieta pośpiesznie ściągnęła brudne rękawiczki, za chwilę kładąc je wraz z kapeluszem na komodę obok wyjścia na taras. Zauważyłam, że przerażenie szybko zmienia się w pozytywny rodzaj ludzkich emocji - Oh, święty jezu. Nawet nie wiesz jak się cieszę, że cię widzę. Co ty tu robisz córeczko?
Matka podeszła do mnie z uśmiechem i objęła mnie chudymi ramionami, choć kątem oka udało mi sie zauważyć, że jej wzrok polega na biurku. Byłam jedynie odrobinę wyższa od niej.
- Przyjechałam cię odwiedzić razem z Lily. - odparłam, całując ją w zarumieniony policzek - Pomyślałam, że może potrzebujesz porozmawiać z kimś, kto nie zalicza się do grona płci męskiej.
Catherine spojrzała na mnie i roześmiała się wesoło. Uwielbiałam momenty w których matka promieniowała szczęściem.
- Może masz trochę rację. - przyznała, kręcąc głową - Mam czasami dość twojego ojca oraz Jonathana. Mieszkać z nimi bez żeńskiego towarzystwa to jak mieć na głowie dwójkę dzieci, które trzeba za każdym razem mieć na oku.
- Nie przesadzaj. - tym razem to ja obdarowałam ją szerokim uśmiechem - Nie mogą być aż tak źli.
- Zdziwiłabyś się. - matka dotknęła mojej lewej dłoni swoją zimną, po której przeszedł mnie lekki dreszcz - Przyjechałaś tu z Jonathanem? Poinformował mnie, że jedzie cię odwiedzić, ale nie sądziłam, że z tobą wróci.
- To był raczej mój pomysł by tu przyjechać. - odrzekłam - Myśleliśmy, że nie ma cię w domu. Jonathan jest chyba wystraszony tym, że nie odpowiedziałaś na jego wołanie.
- Oh, musiałam go nie słyszeć. - przytkała prawą dłoń do policzka - Byłam w ogródku. Ktoś musiał wreszcie przyciąć te drzewa i rozkopać ziemię dla nowych kwiatów. Wasz ojciec się raczej za to nie zabierze. - zażartowała Catherine. Humor jej dopisywał co mnie bardzo podnosiło na duchu. Czasami zastanawiałam się nad tym co myśli o swoim własnym życiu, mężu, firmie czy dzieciach. - A któż to odwiedził babunię? - kobieta odwróciła wzrok w stronę mojej córki, która nawet nie zwróciła na niej swojej uwagi. Niedźwiadek Koda był chyba raczej bardziej interesujący - Czy to mała Lily odwiedziła babcię? Mój mały aniołek, jaka już duża.
Kobieta pochyliła się nad krzesłem by wziąć swoją wnuczkę w ramiona. Dziewczynka była ubrana w fioletową sukienkę z dwoma jasnymi guzikami na końcu przednich szelek pod którą znajdowała się śnieżnobiała bluzka z rękawami. Do tego dopasowane były liliowe jasne rajstopki z motywem motylków oraz także buty profilaktyczne z wkładką ortopedyczną. Catherine pozostawiła soczystego buziaka na policzku Lily, po czym spojrzała na nią z zachwytem. Wnuczka również się jej przyglądała.
- Rośnie tak szybko. - szepnęłam wystarczająco słyszalnie - Nawet nie wiem kiedy zdążyła mi tak wyrosnąć.
- Ty też tak szybko rosłaś, Vanesso. - mama nadal nie przestawała lustrować wzrokiem mojej córki - Szybciej niż Jonathan.
- Mówisz tak, bo zawsze twierdziłaś, że kobiety prędzej się rozwijają niż mężczyźni.
Podeszłam do Lily by poprawić rękawy jej białej bluzki. Ta zaś z uśmiechem mi to uniemożliwiła.
- Bo taka jest prawda. Chłopcy zazwyczaj gdy są młodsi, potrzebują więcej uwagi rodziców i czasu by móc zrozumieć otoczenie w którym dane jest im żyć.
- Uważasz, że Jonathan... że on też miał trudności ze zrozumieniem życia, kiedy był młodszy? - spytałam niepewnie. Rodzicielka wróciła do mnie wzrokiem.
- Tak. Myślę, że tak. Jak każdy chłopiec w jego wieku. - wzruszyła ramionami - Czemu pytasz?
- Ostatnio miewa złe dni. - westchnęłam, opadając na fotel. W międzyczasie wzięłam do ręki pluszowego misia by na niego nie usiąść. - Wydaje mi się, jakby nie umiał przyzwyczaić się do tego wszystkiego.
Lily zawzięcie wyciągnęła rękę w moją stronę bym oddała jej zabawkę. Matka zaś wzięła ją ode mnie i podała wnuczce, za chwilę wkładając do buzi jej smoczka, który przypięty był do jednego z szelek sukienki dziewczynki, aby nie został zgubiony.
- Co masz dokładnie na myśli?
- On twierdzi, że niczego pożytecznego nie dokonuje, mając dwadzieścia trzy lata. - rzekłam - Uważa, że powinien postępować jak inni. Mieć stałą pracę, założyć rodzinę i...
- Jonathan jest trudnym człowiekiem, którego nie łatwo da się zrozumieć. - przerwała Catherine. Kobieta oparła się plecami o biurko - Gubi się na własnych ścieżkach jakie wybiera, ale to normalne. Nie zawsze coś idzie po naszej myśli, dlatego przyglądamy się innym ludziom. Jak oni żyją, zamiast martwić się o siebie samych.
- Naprawdę martwię się o niego, mamo. Jeszcze nigdy nie był tak przygnębiony własnymi postępowaniami.
- Kochanie, musisz mu zaufać i pozwolić samemu dążyć do własnych celów. Sam wkońcu znajdzie rozwiązanie.
- Ale ja czuję, jakby czegoś mu brakowało. - zaczęłam bawić się palcami u dłoni - I wiem co mu brakuje, ale rzecz w tym, że nie mogę mu akurat tego dać.
- Zawsze starasz się komuś pomóc. - odparła - Vanesso, skarbie, posłuchaj. Może powinnaś pozwolić ludziom dokonywać tego czego chcą po swojemu?
- Mamo, Jonathan jest moim...
- Rozumiem to. - przerwała mi ponownie w połowie zdania - Ale Jonathan jest już dorosłym mężczyzną, nie potrzebuje stale twojej pomocy. Inaczej nie nauczy się być samodzielny.
Lily wszczęła bawienie się ciemnymi kosmykami włosów swojej babci podczas naszej rozmowy. Ciągnęła je do siebie, ale delikatnie.
- To co mam w takim razie zrobić? - przyglądałam się jej uważnym wzrokiem - Patrzeć na to jak nieszczęśliwy jest?
- Znam twojego brata wystarczająco dobrze by wiedzieć, że sobie poradzi. - zapewniła, tak zdecydowanie jakby była tego pewna na sto procent - Wyrósł na silnego mężczyznę, ale jak każdy inny mężczyzna ma prawo nie raz się jeszcze zgubić w podobnym wieku. Jak już wspominałam, to normalne.
Catherine podała mi córkę, która domagała się bym tym razem to ja wzięła ją na ręce. Usadowiłam ją sobie od razu na kolana, ostrożnie przeczesując jej krótkie, wciąż rosnące włosy o których kolorze nigdy nie miałam pojęcia po kim odziedziczyła.
Matka podeszła powoli do komody by wziąć z powrotem kapelusz oraz brudne rękawiczki. Uśmiechnęła się ciepło, kiedy powróciła wzrokiem ponownie do naszej dwójki. Lily wydawała się być śpiąca w moich ramionach.
Po chwili drzwi wejściowe do gabinetu otworzyły się, a do pomieszczenia wparował Jonathan z wyraźna ulgą na twarzy, kiedy ujrzał mnie oraz własną matkę.
- Tu jesteście. Obie. - opadł na znajdującą się blisko sofę i oparł się swoją głową z tyłu o oparcie - Myślałem, że gracie sobie ze mną w chowanego. Przeszukałem pół domu, mamo, bo nie wiedziałem gdzie się podziewasz.
- Ty i ten twój zawsze dowcipny humor. - rodzicielka spojrzała na niego z wielką miłością w oczach. Tym razem kobieta stanęła za mną by oprzeć się łokciami o fotel na którym siedziałam - Nie pomyślałeś, że mogę być na dworze?
- To byłaś w ogrodzie? - uniósł brew - Ale, że za domem?
- Tak.
- Cholera. - jęknął - Czemu ja nie wpadłem na to wcześniej?
- Wiesz, ja też nie wpadłam na to wcześniej, więc nie jesteś jedyny, który wyszedł tu na głupka.
- Wielkie dzięki. - roześmiał się złośliwie - Przynajmniej nie jestem w tym sam.
- Oh, dzieci, dzieci. - Catherine pokręciła głową z uśmiechem, tańczącym na jej zaróżowionych ustach. Nie tylko ją śmieszyła cała ta sytuacja. - Jesteście niewyobrażalni.
- My? - rzucił brat z oburzeniem - To nie my ukrywamy się przed własnymi dziećmi.
- Wcale się nie ukrywałam.
- Nie wcale. - Jonathan przewrócił oczami - Skąd mieliśmy wiedzieć, że będziesz w ogrodzie? Zazwyczaj nie zajmujesz się takimi rzeczami.
- To był wyjątek. - zapewniła matka - Wiesz, że jak jestem sama w domu to się nudzę, a wtedy praktycznie każda rzecz staje się dla mnie interesująca.
- Ale że grzebanie w mokrej od deszczu ziemi? - młody chłopak lustrował swoją rodzicielkę wzrokiem, która nie umiała ukryć rozbawienia zachowaniem swojego syna - Serio mamo?
- Oh, przestańcie. - odpowiedziałam - Chcesz się o to kłócić, Jonathan?
Zerknęłam na brata, który w geście irytacji ostatecznie wyrzucił ręce w powietrze.
- Chodźmy do kuchni. - zaproponowała matka z uwagą się nam obojgu przyglądając - Pewnie jesteście głodni. Może chociaż to nie doprowadzi do kolejnej zabawnej kłótni.
Rozpromieniona kobieta nałożyła ulubiony kapelusz z powrotem na głowę i ruszyła przed siebie w stronę wyjścia, kiedy ja w tym czasie zawiązywałam sznurówki w lewym bucie Lily. Brat podniósł się automatycznie z kanapy w chwili opuszczenia pokoju przez Catherine. Spojrzał na mnie oczekująco.
- Idziesz?
- Tak, zaraz przyjdę. - oznajmiłam - Tylko zawiąże Lily buty.
Jonathan wzruszył ramionami nic więcej już nie dodając. Następnie zniknął za drzwiami gabinetu.
W tym momencie podniosłam się na nogi z córką na rękach. Pośpiesznie zaczęłam szukać na biurku pracowniczym ojca, ciemno pomarańczowego foldera z zapamiętanymi inicjałami R.H, ale dziwnym trafem nie było go w miejscu w którym go wcześniej spostrzegłam. Matka musiała go zabrać, kiedy nie patrzyłam, pomyślałam.
~*~
Ściany pomieszczenia były w tym samym kolorze co w salonie. Porozwieszane na nich malownicze obrazy przedstawiały stolice państw w których panują najpopularniejsze kuchnie na świecie. Rzym, Ateny, Paryż, Berlin, Londyn, Moskwa, Bangkok, Mexico City, Pekin, Tokyo czy nawet Nowe Delhi były ukazane w obiekcie najbardziej znanych zabytków kulturystycznych danego kraju.
Zapach późnego obiadu matki miał słodko-słony aromat kuchni francuskiej. Catherine uwielbiała przyrządzać i gustować dania z każdych innych krajów, szczególnie tych europejskich.
- Myślę, że nie będziecie wybrzydzać i zjecie królika w czerwonym winie. - kobieta wraz z synem rozstawiła trzy talerze na blacie ciemnego stołu, za chwilę podając główne danie oraz dodatki jak sałatki czy przyprawy.
Gdy oni w tym czasie zajęci byli podawaniem wszystkiego do stołu, ja z powodzeniem nakarmiłam Lily, która grzecznie zjadła całą kaszkę zabraną z domu.
- To już nie te czasy, mamo - odparł Jonathan, zabierając się jako pierwszy do jedzenia - Nie musisz już siedzieć przy nas i pilnować abyśmy zjedli do końca całe mięso.
- Pamiętam te czasy doskonale. - Catherine spojrzała tym razem na mnie z wesołym wyrazem twarzy - Nigdy nie lubiłaś wieprzowiny, tak samo jak pietruszki czy marchewki albo ziemniaków w kawałkach polanych masłem. A o brokułach to już nie wspomnę.
- Teraz to się zmieniło. - zapewniłam - No może poza wieprzowiną.
- Jak można nie lubić wieprzowiny? - wtrącił brat z pełną buzią.
- Ty też święty nie byłeś, Jonathanie. - matka odwróciła się w stronę syna - Twoje obrzydzenie do fasoli, szpinaku oraz różnego rodzaju ryb nie miało końca.
- Wciąż nie lubię ryb. - odparł - I co z tego?
- Jak można nie lubić ryb? - matka uśmiałam się by zrobić synowi na złość, zaś ten posłał jej jedynie nadzwyczajne gromiące spojrzenie.
- Co myślicie o Włoszech? - wtrąciłam się pytająco, totalnie ignorując konwersację ich obojgu.
- Nie rozumiem pytania. - stwierdził brat - Co to ma do naszej rozmowy o jedzeniu?
- Tak pytam. Są piękne, zawsze marzyłam by pojechać do Włoch.
- Stoi za tym jakiś powód, kochanie? - Catherine uniosła brew zaciekawiona nagłą zmianą tematu.
- Od jakiegoś czasu myślę nad przeprowadzką do Europy.
- Przeprowadzką? - widelec, który matka trzymała o mało co nie wypadł jej z dłoni i nie spadł na podłogę - Chcesz wyjechać? Dlaczego?
- Europa to cichy zakątek świata. Nie jest tak niespokojnie jak tutaj w Ameryce. Chcę zapewnić Lily lepsze życie, dając jej większe możliwości.
- Odizolowując ją od nas?! - burknął Jonathan podniesionym głosem - Tego właśnie chcesz?!
- Przecież wiesz, że ja nie...
- Zastanawiałaś się nad tym, jak my się poczujemy z myślą o twojej przeprowadzce do Europy z którą dzieli nas praktycznie ponad tysiące kilometrów?! Oszalałaś?!
- Jonathan. - skarciła go Catherine wyraźnie oburzona nagannym zachowaniem syna.
- Zależy mi na was, ale wiecie, że zrobiłabym wszystko by ją chronić.
- W jakim niby celu?!
Brat zachowywał się tak, jakbym wbiła mu nóż w serce. Widziałam ból w jego oczach, ale i potworną troskę o własne rodzeństwo.
- Przestańcie wy oboje. - oznajmiła srogo rodzicielka - Chociaż raz zachowajcie się jak przyzwoici ludzie, którzy nie szczekają na siebie za każdym razem przy rodzinnym towarzystwie.
Każdy z nas zamilkł. Wytarłam pośpiesznie chusteczką kąciki ust Lily, które były pobrudzone od mleczno-ryżowej kaszki o smaku śliwki i moreli. Następnie z dziewczynką na kolanach, zabrałam się za przygotowany obiad.
- Jeśli mówimy już o nieprzyzwoitym zachowaniu... - odezwał się Jonathan, który ku zdziwieniu skończył jeść swoją porcję. - Mógłbym cię o coś spytać mamo?
- Hm?
Kobieta uniosła wzrok z nad talerza by przyglądnąć się mojemu bratu. Wyglądała na dość skoncentrowaną, jakby wyczuwała w głosie syna dziwną niepewność.
- Nie wspominałaś nam, dlaczego wzięłaś wolne od pracy. Wszystko z tobą dobrze? Chcielibyśmy wiedzieć czy...
- Jak widzicie kochani, mam się dobrze. - przerwała mu ze spokojem - Nie macie obaw do zmartwień.
- Ale na pewno? Mamo to nas nie zapewnia.
- Wiem, że się martwicie, ale naprawdę nie ma o co. Wzięłam wolne, bo potrzebuję odpocząć od ciągłej pracy. Należy mi się chwila dla siebie.
- Nigdy nie wzięłaś wolnego tylko ze względu na zmęczenie. - wtrąciłam, dołączając się do rozpoczętej konwersacji - Zawsze to robiłaś tylko wtedy, kiedy musiałaś coś załatwić.
- Dzieci, mam swoje lata. W wieku czterdziestu pięciu lat kobieta ma prawo być przemęczona. Jak każdy zresztą.
Catherine wbiła wzrok w talerz i zaczęła bawić się swoim widelcem. Unikała wyraźnie naszych spojrzeń.
- Mamo, posłuchaj. Nam możesz powiedzieć wszystko. Wiesz, że chcemy ci pomóc, prawda?
- Tak, wiem. Ale jak już ci wcześniej mówiłam, Vanesso, nie każdy człowiek potrzebuje pomocy.
Przez chwilę pomyślałam, że matka stara się ukryć słyszalną w jej głosie złość, ale jednak myliłam się.
- O czym rozmawialiście? - spytał brat. Zerkał prosto na mnie.
- Nie ważne. - zignorowałam jego ciekawość - Mamo, nie możesz mówić, że nie potrzebujesz pomocy, jeśli tak nie jest.
Rodzicielka podniosła ponownie swój wzrok, tym razem mówiący, że jednak coś ją trapi, choć nie łatwo było się jej do tego przyznać.
- Wzięłam wolne, bo musiałam coś przemyśleć. - przyznała z lekką trudnością - Coś nie daje mi ostatnio spokoju i przez to wydaję się być nieobecna. Przepraszam was. Wiem, że troszczycie się o mnie, ale proszę uszanujcie, że akurat z tym z czym się zmagam, wolę się sama rozprawić.
Wymieniłam z bratem spojrzenia. Musieliśmy postąpić tak jak życzyła tego sobie nasza matka. Nie było innego wyjścia.
~*~
Za oknem powoli robiło się ciemno. Stalowoszare chmury sunęły po niebie po ulewnym dniu, jaki nastał w Los Angeles. Nie kiedy zdarzało się, że w Kalifornii deszcz padał praktycznie przez cały dzień, dlatego biolodzy czy ekolodzy bardzo cieszyli się, widząc chowające się słońce za ponurym niebiem. Opadów w tym roku było znacznie mniej niż w poprzednim, co nie świadczyło dobrze dla tutejszych mieszkańców, więc każda kropla deszczu była dla nich cenna.
Pożegnałam się z mamą i bratem, kiedy nadszedł już czas powrotu do domu. Lily udało się zasnąć w moich ramionach ze ściskającym przez nią pluszakiem, co zapewniło mnie o spokoju przez następne dwie godziny. Oboje członków rodziny odprowadziło mnie do wyjścia, całując na pożegnanie także moją córkę.
Kiedy zniknęli za drzwiami, udałam się do swojego samochodu, który lśnił bielą w danym otoczeniu. Za wycieraczkami pojazdu, błyskawicznie zauważyłam małą zwiniętą karteczkę w chwili znalezienia się bliżej. Pośpiesznie zapięłam śpiącą Lily w dziecięcym foteliku na tylnych siedzeniach, po czym powróciłam po świstek. Szybko przeleciałam po nim wzrokiem.
Witaj droga Vanesso.
Z przykrością muszę Cię poinformować, że jestem zmuszony do podjęcia pewnej decyzji, która zniszczy nasz pokój, jaki wobec siebie zawarliśmy. Moja nieopisana złość podwyższa się z każdym dniem ciągłego myślenia o człowieku, którego kiedyś tak bardzo starałaś się za wszelką cenę bronić. W moich rękach znajdują się dwie osoby, które są dla Ciebie niezmiernie ważne. A mianowicie Christopher Parker oraz Ryan Henderson. Chcę byś wstawiła się SAMA o dziewiętnastej w miejscu podanym na końcu tego listu. Jeśli tego nie zrobisz, najbardziej bliskie ci osoby zginął z myślą, że nie zrobiłaś niczego by je uratować. Radzę Ci się pośpieszyć. Inaczej wszystko zmieni swoje znaczenie.
Adres: Silver Lake Meadow, przy bramie wjazdowej do lasu. Thomas
Zwinięta karteczka wypadła mi z rąk, gdy te zaś zaczęły się trząść nagle ze strachu. Miałam wrażenie, że byłam pogrążona w niekończącym się koszmarze. W moim umyśle co chwila przewijały się te same pytanie. Jak Thomas mnie znalazł, dlaczego mnie szantażuje po tak długim czasie i dlaczego porwał Ryana oraz Chrisa? Na co to wszystko?
Natychmiast wyciągnęłam telefon z kieszeni swoich jaskrawych spodni. Koniecznie musiałam zadzwonić do Mirandy. Osoby, której w stu procentach mogłam zaufać.
- Tak? - znajomy głos przyjaciółki dotarł do moich uszu - Vanessa słyszysz mnie?
- Miranda? Jesteś jeszcze na zajęciach?
- Właśnie wracam do domu. Chcesz bym zajechała do ciebie?
- Nie. - odrzekłam momentalnie - Musimy się spotkać w pewnym miejscu. Wyślę ci adres.
- O czym ty mówisz?
- Musisz przyjechać pod ten adres.
- Vanessa, poczekaj. - mówiła zdenerwowana, ale i pełna niepokoju - O co chodzi? Czemu akurat w jakimś miejscu chcesz byśmy się spotkali?
- Bo to chodzi o życie moich przyjaciół, Miranda.
*Perspektywa Louisa*
Chciałem móc wierzyć Vanessie na słowa, mówiące o bezpieczeństwie jej córki. I tak naprawdę wierzyłem, choć nie do końca byłem do tego przekonany. Kochałem Vanessę jak siostrę, zaś Lily jak własną córkę. Zrobiłbym dla nich wszystko co w mojej mocy byłoby konieczne, ale na samą myśl o tym, że muszę walczyć po jej stronie z własnym przyjacielem, którego znam tyle lat, sprawiało, że serce łomotało mi o żebra coraz to szybciej. Nie miałem zamiaru zdradzić Harry'ego, ponieważ tak samo jak Zayn widziałem w nim nadzieję. Chociażby niewielką nadzieję na ujrzenie tego samego człowieka, któremu jeszcze kilka lat temu pomogło się wyjść z depresji po śmierci ojca.
Po telefonie Ashtona, informującego mnie, że Styles wpadł w jego zasadzkę, bez namysłu wsiadłem do samochodu i skierowałem się w kierunku domu Wesleya. Nie zwlekałem ani dłużej z możliwością stanienia twarzą w twarz z prawdziwą osobliwością Harry'ego. Musiałem za wszelką cenę dowiedzieć się wszystkiego, co zostało przede mną ukryte.
Pod dwupiętrowym domem z przyzwoitym wykończeniem elewacji, zauważyć można było trzy całkiem odmienne samochody w przeróżnych kolorach. Ale jedno się tu nie zgadzało. Ashton i Harry mieli po jednym aucie, więc czyje w takim razie było trzecie?
Po chwili z szarego jak metal samochodu o którym było mowa, wysiadł Zayn ubrany cały na czarno, tak jak zawsze zresztą. Natychmiast spanikowałem, kiedy przypomniałem sobie rozmowę w ogrodzie w domu Vanessy zaledwie pół godziny temu. Przecież Zaynowi cholernie zależało na powiedzeniu Stylesowi prawdy.
Kiedy zaparkowałem swój pojazd przed bramą, dzielącą dom z ulicą, błyskawicznie wybiegłem z niego by zdążyć złapać przyjaciela i uchronić nas wszystkich przed piekłem.
- Malik! - krzyknąłem na co chłopak zastygł w miejscu i posłusznie odwrócił się w moim kierunku - Poczekaj!
Zdyszany podbiegłem do niego. Mulat wydawał się być zaskoczony moim zachowaniem. Cóż, nie dziwiłem mu się.
- Louis? Co ty tu robisz? Myślałem, że jesteś u Vanessy.
Jasne tęczówki w barwie brązu wyczekiwały z cierpliwością na moją odpowiedź. Chyba właśnie uratowałem świat, pomyślałem z ukrywanym rozbawieniem.
- Właśnie wracałem od niej do domu, ale zawróciłem kiedy Ashton do mnie zadzwonił. - próbowałem opanować szybkie bicie serca - Ashton ma Stylesa, wiesz o tym prawda? Dlatego tu jesteś?
- Wiesz, że muszę z nim porozmawiać. - odparł słabo - To jedyna szansa.
- Zayn to nie jest najlepszy pomysł. - przyznałem. Boże, chyba właśnie uwierzyłem Vanessie. - To może się źle skończyć.
- Myślisz, że chcę by tak to się skończyło? Chcę tylko się przekonać, że Styles się zmieni, kiedy powiem mu, że Vanessa ma z nim dziecko.
- Pomyślałeś chociaż trochę co ona pomyśli sobie o tobie, jeśli wyjawisz jej własny sekret?
- Wszyscy siedzimy w tym sekrecie, Tomlinson. - skarcił mnie groźnie - Ty akurat powinieneś o tym wiedzieć najlepiej.
- Zayn, słuchaj, chcę tego samego co ty, ale musimy zaakceptować jej decyzję. Jeśli zrobimy to wbrew niej, już na zawsze możemy stracić z nią kontakt, a co najważniejsze z Lily, której nie będziemy mogli się przyglądać jak dorasta. Pomyśl jaka będzie cudowna, gdy podrośnie. Ona jest jak mała kopia Stylesa. Ma w sobie jego geny. Geny naszego przyjaciela.
- I dlatego ma prawo wiedzieć o jej istnieniu. Nie możemy go od niej rozdzielić, Louis. Nawet sama Vanessa nie może.
Zayn zachowywał się dziwnie, jakby brakowało w nim sił by naprawić to, co już zostało prawdopodobnie zepsute na zawsze. Widać było, że wolał się poddać, ale coś go nadal pchało do tej małej nadziei jaką w sobie nosił.
- Obiecuję ci, że zrobię wszystko co w mojej mocy by sprowadzić go z powrotem takim jakim naprawdę jest. - oparłem ręce na ramionach przyjaciela - Każdy człowiek ma słabości, a ja je znajdę. Nawet jeśli musiałbym przepłynąć ocean w ich poszukiwaniu.
Mulat uśmiechnął się na mój niecodzienny sposób rozmawia z ludźmi. Sam byłem zaskoczony tym czego właściwie starałem się dokonać
- Jesteś idiotą, Tomlinson. - stwierdził od razu Zayn, zrzucając moje dłonie z jego osoby - Nie wierzę, że właśnie to powiedziałeś.
- Czasami mówię głupie rzeczy. - wzruszyłem ramionami - Tak już mam.
- Za cholerę nie przepłynąłbyś oceanu w poszukaniu słabości Stylesa. - uśmiał się - A na pewno nie Atlantyckiego.
- Chyba raczej bym nawet nie musiał, ponieważ jego słabości prawdopodobnie mogą znajdywać się tu w Los Angeles.
- Zdajecie sobie sprawę, że nie na rękę jest mi trzymać u siebie przywiązaną bestię, co chwila wykrzykującą w moją stronę każde wyzwisko, jakie tylko na tym świecie istnieje, prawda? - w drzwiach domu stanął Ashton - Pośpieszcie się albo rozwiąże tego drania. Szlag mnie tu z nim trafia.
Wymieniłem z Malikiem jedynie puste spojrzenia, po czym ruszyliśmy za właścicielem budynku. Ashton nie musiał prowadzić nas po całym mieszkaniu i kazać nam szukać Harry'ego w jego piwnicach, ponieważ już przed samym przekroczeniem progu, można było ujrzeć przyjaciela, który za pomocą policyjnych kajdanek przywiązany był do balustrady schodów zaraz po prawej części domu od wejścia.
Nadgarstki znajomego mężczyzny były zakrwawione, zapewne od ciągłego szarpania za mocny sprzęt. Kiedy światło latarni z ulicy wpadło do pomieszczenia, ofiara od razu podniosła swój wzrok w stronę drzwi, dostrzegając naszą trójkę.
- Jeszcze tego brakowało. - Harry zaśmiał się złośliwie i opuścił głowę w dół by przekląć coś pod nosem. - Jeśli przyjechaliście wyłudzić zadośćuczynienie to trafiliście na złą osobę.
- Chociaż raz mógłbyś być poważny. - Ashton przemówił srogim tonem, krzyżując ręce przed sobą. - Może wyjdzie ci to na dobre.
- Ależ jestem poważny! - chłopak ponownie uniósł głowę by na nas spojrzeć - Nie widać?
- Ile go tak trzymasz? - spytał nagle Zayn, ale nie odwrócił wzroku od klęczącego na podłodze Harry'ego. Wokół niego było pełno świeżych kropel krwi - Zapewne długo, sądząc po tych plamach.
- Praktycznie od samego rana.
- Głodząc mnie i nie pozwalając się załatwić. - Harry był nadzwyczajnie niewzruszony niczym. Starał się jedynie grać nam na nerwach. - Ciężkie życie, panowie.
- Wiesz, pozwoliłbym ci na te rzeczy, ale ty raczej wolisz sypać przekleństwami, zamiast się mnie posłuchać. - Ashton wzruszył ramionami - Sam kręcisz na siebie bata.
- Po co kazałeś im tu kurwa przyjechać? - brodą wskazał na mnie i mulata, stojącego obok. Wciąż głupio się śmiał - Nie potrzebuję waszej "pomocy", której tak chętnie mi proponujecie.
- Chcemy jedynie z tobą porozmawiać. - powiedziałem po raz pierwszy odkąd się tu zjawiłem - Zależy nam na twoich wyjaśnieniach.
- Na wyjaśnieniach? - prychnął - Wszyscy już przecież wiecie wszystko od Vanessy. Nie lada wyzwanie jest ukrywać takie rzeczy jak mój powrót albo plany z wami związane.
Harry szarpnął się za kajdanki, które za chwilę sprawiły mu większy ból. Zaklął cicho, ale wciąż starał się utrzymać przy silnych nerwach.
- Jeśli będziesz się tak dalej szarpał to ból się powiększy, zdajesz sobie z tego sprawę, czyż nie? - Ashton stał przed ofiarą, mówiąc z ostrym zapewnieniem.
- Przysięgam, że jeśli się stąd uwolnię to przywiąże cię do sufitu do góry nogami, aż wszystkie wnętrzności podejdą ci do gardła - syknął z taką złością, że aż poczułem na swojej skórze dziwne dreszcze, choć wcale nie powinienem.
Ale Ashton jedynie się zaśmiał na komentarz, który rzucony był wprost w jego stronę.
- Chętnie na to poczekam. - zapewnił, na co wyraz twarzy Stylesa przybrał zdziwienie, jednak z powodzeniem to ukrył.
- Nie przyjechaliśmy tutaj się wyzywać, więc uspokójcie się wszyscy chociaż przez chwilę. - przemówił Zayn - Na to samo liczę od ciebie.
Wskazał palcem na Stylesa, choć ten udał niewzruszenie.
- Najlepiej będzie jak pozostawisz nas samych Ashton. - oznajmiłem - Pozwolisz nam wymienić z nim kilka słów?
- Nie każcie mi czekać zbyt długo. - przyjaciel stanął prosto - Mam dość jego obecności w moim domu. Zabierzcie go do siebie.
- Tak zrobimy, dzięki. - odpowiedział za mnie mulat, po czym oboje odprowadziliśmy Ashtona wzrokiem, który udał się do pokoju na tyłach domu.
- No, Harry, chyba czas na poważną rozmowę.
Malik stanął na przeciwko klęczącego Harry'ego, po czym usiadł na podłodze by oprzeć się swobodnie o białą murowaną ścianę za nim. Ten zaś jedynie zaczął obserwować jego czyny. Szybko przyłączyłem się do przyjaciela.
- Po dwóch pierdolonych latach, teraz chcecie ze mną rozmawiać. - ofiara zakpiła z nas obojgu - Gdzie byliście, kiedy naprawdę was wszystkich do chuja potrzebowałem?
- Przypomnę ci, że to ty odciąłeś się od nas, urywając wszelkie kontakty. - odparłem z oburzeniem na zwaloną na nas niesłusznie winę - Nie pozwoliłeś nam byśmy cię znaleźli.
- Od samego początku trzymaliście stronę tej suki. - zielone jak szmaragdy oczy Stylesa zabłysły w nieopanowanym gniewie - Zawsze widzieliście w niej dobro, a we mnie jedynie kipiącą nienawiść, która powoli niszczyła ludzi. Uważaliście mnie za kogoś, kto jedynie chce demolować wszystko na swojej drodze.
- Nigdy nie uważaliśmy cię za tak złą osobę, Harry. - odparł ze spokojem mulat - Od zawsze wiedzieliśmy, że masz problemy z panowaniem nad pewnymi rzeczami. Staraliśmy się ci pomóc, naprawić te zniszczone przez głupotę rzeczy, a ty tak po prostu nas olałeś. Jakbyśmy byli dla ciebie nic nieznaczącymi śmieciami, których jedynie wykorzystałeś.
Harry nagle umilkł. Cisza pomiędzy nami była wręcz nieprzyjemna. Słychać było mocne uderzenia serca przyjaciela, którzy walczył z bezustannym bólem zaciśniętych kajdanek na swoich poczerwieniałych nadgarstkach.
- Dociera do ciebie to, że oceniasz niesłusznych ludzi? - Zayn kipiał zadowalającą satysfakcją - Zrzucasz na nich własną winę, w ogóle się do tego nie przyznając. Masz nas za idiotów?
- Od chwili stanięcia po stronie Vanessy, nimi jesteście i zawsze będziecie, póki nie przejrzycie na oczy, że ta wredna suka was jedynie okłamuje by przeciwstawić was przeciwko mnie. Macie klapki na oczach, których nie potraficie ściągnąć. Co jest takiego wspaniałego w mojej ex, że jej tak łatwo uwierzyliście?
- Szczerość, Harry. - szepnąłem słabo, ale wystarczająco słyszalnie - Jest z nami szczera. Traktuje nas jakbyśmy byli częścią rodziny, jedną jednością, która ma za zadanie sobie pomagać i wspierać siebie nawzajem. Zależy jej na nas, tak jak tobie powinno przez całe te lata zależeć.
- Zależało mi na was! - pociągnął mocno za metalowy sprzęt, sprawiając, że z dłoni pociekło jeszcze więcej krwi. Balustrada zatrzęsła się pod wpływem mocnego szarpnięcia. - Uważasz, że nie?! Widziałem w was własnych braci! Kogoś, kto nigdy nie stanąłby przeciwko mnie! Ale szybko się pomyliłem, widząc jak dumnie bronicie osoby na którą patrzeć nawet ochoty nie mam!
- Uspokój się, Styles. Staramy się rozmawiać z tobą bez ukazywania niepotrzebnych emocji, które jedynie pogarszają sytuację. - rzekł mulat - Nie widzimy w tobie wroga.
- Czyżby? - zaśmiał się szyderczo - Chyba miałeś raczej co innego na myśli.
- Zayn, chodźmy już. - poinformowałem przyjaciela - Widzisz jak on się zachowuje. Nie przemówisz mu.
- Nie. - zapewnił od razu - Nie ruszę się stąd, dopóki nie wyśpiewa mi wszystkiego.
- To czeka nas długa noc, panowie.
Harry po raz kolejny pokazywał, że nic ani nikt nie jest w stanie go ugiąć. Martwiłem się co Zayn miał dla niego w zanadrzu i po ich rozmowie byłem pewien, że trudnym zadaniem będzie powstrzymanie go od rozpętania piekła. A może to piekło już się rozpętało.
*Perspektywa Christophera*
Świadomość przychodziła i odchodziła w hipnotyzującym rytmie, jak morze zalewające pokład łodzi w czasie sztormu. Wiedziałem, że leżę na zimnej kamiennej podłodze w pomieszczeniu, pełnego mroku, ale z trudnością byłoby mi walczyć z własnymi siłami, które mówiły mi, bym wreszcie obudził się z tej ciągłej wyobraźni, kryjącej jedynie przerażenie i samotność.
I o dziwo tak się stało.
Nocne powietrze było zimne, gęsta, żółtawo-zielona mgła kłębiła się słabo w sadzawkach światła lampy gazowej, świecącej po drugiej stronie w rogu ogromnego budynku. Przez okno sączył się słaby blask gwiazd, wiatr sprawiał dreszcze na mojej skórze. Poruszyłem się leniwie, próbując się podnieść pomimo halucynacji. Przytrzymałem się czegoś lodowatego, aż parzącego moją skórę u dłoni. Okazało się być ze stali, ale takich rzeczy było o wiele więcej. Szybko zorientowałem się, że okrążają mnie silne kraty, takie same jak w kalifornijskich więzieniach przeznaczonych dla gwałcicieli, zabójców czy ludzi z zaburzeniami psychicznymi.
- Wreszcie się obudziłeś. - męski głos, niewiadomo skąd pochodzący, rozprzestrzenił się pomiędzy kamiennymi ścianami.
- Kto mówi? - spytałem, tym razem przytrzymując się krat dwoma rękami - Kto?
- Masz halucynacje, Chris. - ton głosu wydawał się być coraz słabszy - Podali ci coś byś... byś zamknął się na parę godzin.
- Kim jesteś?
Zza swoich krat ujrzałem mroczną postać, która zbliżała się coraz to bliżej mnie. Upadłem do tyłu na twardą jak skała podłogę, kiedy nagle poczułem dotyk na swoich dłoniach. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że to nie są żadne moje halucynacje. To się działo naprawdę.
- To ja, Chris. - szeptała postać - To ja Ryan. Ryan Henderson.
Przybliżyłem się do stali by dojrzeć znajomego mężczyznę. To był Ryan. Tak samo zamknięty przez potężne kraty jak ja. Słaby, ale wciąż przy swoich własnych zdrowych zmysłach. W blasku księżyca jego smukłe dłonie wyglądały chudo i blado, jakby nie miały w sobie jakikolwiek witamin.
- Ryan? - mówiłem niedowierzając w to co widzę - Co się dzieje? Co ty tu robisz?
- Zostaliśmy zamknięci. Oboje - dał duży nacisk na ostatnie słowo. - To zasadzka.
- O czym ty mówisz?
- To zemsta w której bierzemy udział, Chris. - Ryan zakaszlał raptownie, gdy wiatr ponownie zawiał przez wysoko wykute okno w ścianie mojej celi - Thomas i Rebecca chcą wykorzystać Vanessę w celu sprowadzenia Harry'ego.
- Ale... ale w jaki sposób chcą to zrobić?
- Wykorzystując nas.
Miałem wrażenie, że poczułem jak ciemność powraca. I nie myliłem się. Zapadłem się z wielką wdzięcznością, że mogę uciec od myśli i świata. Otuliłem się nią jak kocem i zacząłem dryfować jak góry lodowe przy brzegu Antarktydy w kołysce z lodowatej czarnej wody, oblanej czystym blaskiem księżyca. Ryan coś do mnie mówił, ale nie usłyszałem już jego słów. Ani jednego z nich. Leżąc na zimnej podłodze, doświadczyłem przypływającej ciemności, która żwawo zabrała mnie w swoje najskrytsze zakątki po raz kolejny.
Od autorki: I mamy numerek 101 :) Powtarzam, 101 haha. Właśnie podkręciłam wam oliwy do ognia i przez nastepne parę rozdziałów nie przestanę. Miejcie się na baczności, drodzy czytelnicy.
Liczę na wasze opinie!
Do zobaczenia 8 Kwietnia x
Super jak zawsze:) ! Kocham ten blog, mam nadzieje, że Harry się ogarnie ;) życzę weny ! Buźka:) !
OdpowiedzUsuńSuper artykuł. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń